Roboczy fragment książki
,,Paryż – Moskwa z dzieckiem na ręku”
#paryżmoskwazdzieckiemnaręku
(fragment autorski)
Paryż
Czerwiec 2012
– To w jakiej reprezentacji ON będzie grał? – pochylając się nad wózkiem z Bublikiem, mój ojciec wreszcie wypowiedział na głos pytanie, które od tygodnia kołatało się w głowie każdego z nas.
Było jasne, że przy włączonym non stop telewizorze, w którym od rana do wieczora dwudziestu dwóch facetów lata za piłką, rozmowa o karierze sportowej dziewięciodniowego nowego członka rodziny jest nieunikniona. Bublik rodząc się na otwarcie Euro 2012 też powinien sobie zdawać z tego sprawę. Przebierał nogami jakby sobie zdawał. Falująca kołderka była pod bezustanną obserwacją, udającej stoicki spokój, Maszy.
– We Francji jest lepsza infrastruktura dla futbola – Teść nawet nie oderwał wzroku od piłki, która leniwie toczyła się między znudzonymi zawodnikami Czech i załamanymi członkami ekipy Grecji. Już po sześciu minutach meczu przedstawiciele najstarszej europejskiej kultury przegrywali z potomkami Szwejka 0:2. Oglądaliśmy właśnie drugą połowę upadku wielkiej helleńskiej cywilizacji footballowej, którą rzucili na kolana słowiańskie chłopaki wychowane na knedliczkach. Trwające od paru dni mecze Euro przypominały obrazy z bitewnych pól wielkiej europejskiej wojny, w której po raz kolejny ścierały się upchane na małym kontynencie narody. A wszystko w transmisji na żywo.
– U Francuzów wielkie tradycje. Mocne kluby… – ciągnął teść.
– Paris Saint-Germain ma footbolną szkołę. Biorą od sześciu lat… – dorzucił ojciec mojego syna, jakby z nutką żalu, że na treningi przyjmują dzieci dopiero w wieku sześciu lat, a nie sześciu dni.
– W Polsce są teraz orliki i stadiony. O jakie piękne – powiedziała moja mama machając ścierką w stronę folkowego biało-czerwonego kosza na grzyby, który w stolicy Polski pełnił rolę stadionu narodowego. – U nas jak będzie grał dobrze to zostanie bohaterem narodowym. Tłumy będą go na rękach nosić. A we Francji? Zawsze będzie emigrantem. Na ławce będzie siedział… – westchnęła z troską patrząc na kotłującego się w wózeczku Bublika.
– Tak, trampki przynosił i ulice zamiatał – przerwałam znaną mi już wyliczankę. Wizja wnuka emigranta na paryskim bruku, skazanego na wykluczenie społeczne, towarzyszyła mojej matce odkąd oświadczyliśmy, że jesteśmy w ciąży i będziemy rodzić we Francji. Oficjalnie taką decyzję podjęliśmy ze względu na francuską służbę zdrowia. Misza, jako nowy Francuz posiadający carte vitale, miał do niej bezpłatny dostęp, a zgodnie z logiką państwa opiekuńczego, prawo to rozciągało się automatycznie również na jego żonę oraz dziecko, czyli na mnie i Bublika. Wszyscy troje byliśmy jakoś dziwnie pewni, że francuska opieka medyczne jest bardziej przyjazna ludziom w ciąży, a właściwie ludziom w ogóle, niż polskie szpitale. O opcji porodu w Moskwie nikt nawet nie pomyślał. Chyba nie mielibyśmy wystarczających funduszy. W Rosji jeśli chcesz rodzić po ludzku musisz mieć gruby portfel potwierdzający status człowieka. Był jednak jeszcze jeden powód porodu we Francji. W imieniu Bublika doszliśmy do wniosku, że super jest mieć w metryce wpisane miejsce urodzenia: Paryż. Nie ma to, jak popantowat’sa, jak mówią Rosjanie, od pierwszego dnia życia.
– A może on będzie grał w rugby? – cztery pary oczu spojrzały na mnie z przerażeniem, a właściwie pięć, bo Bublik też, jakby z lekkim zdziwieniem i rozbawieniem skierował wzrok gdzieś w moją okolicę. A może tylko mi się tak wydawało. W końcu nie miał nawet dwóch tygodni. Co on mógł rozumieć. Masza w tak błahych sprawach, jak wybór kariery zawodowej dla kogoś, kto nie ma nawet jeszcze zębów, nie zwykła nawet otwierać swoich zielonych oczu.
– We Francji rugby to bardzo popularny sport – ciągnęłam ignorując karcące spojrzenia bliskich. – Tu niedaleko jest stadion…. – próbowałam namówić na rugby Bublika i skinęłam głową w stronę okna pokazując kierunek. Pięćset metrów od nas, po drugiej stronie bulwaru Masséna znajdował się stadion Georges Carpentiera. Wieczorne mecze rugby drużyny Massif Central powodowały, że w naszych oknach pojawiała się zorza polarna wywołana przez stadionowe reflektory. W odpowiedzi na moją propozycję Bublik ostentacyjnie wypluł smoczek, który poszybował na podłogę. Masza czujnie prześledziła trajektorię lotu, ale ponieważ akcja odbyła się już po raz sto trzydziesty ósmy, to tym razem nie dała się sprowokować i nawet nie próbowała łapać.
– Anka, co ty pleciesz! – mój ojciec spojrzał na mnie z pobłażaniem, groźnie machając w moim kierunku miniśrubokrętem. Od dwóch godzin naprawiał karuzelę z pozytywką do zawieszenia nad łóżeczkiem noworodka. Konstrukcja z delikatnego chińskiego plastiku nie wytrzymała trudów podróży z Warszawy do Paryża. Zabawka, która miała nie tylko zapewniać rozrywkę, ale przede wszystkim błyskawicznie przyspieszać rozwój parodniowego człowieka zawiniętego w śpiochy w wesołe zielone dinozaury, wydawała z siebie zamiast ,,Eine klaine Nachtmusich” Mozarta, ,,Ody do radości” Beethovena, czy ,,Czterech pór roku” Vivaldiego, jedynie buczenie przypominające odgłos zapchanego odkurzacza. Karuzela była tylko jednym z elementów edukacyjnej wyprawki przesłanej Bublikowi przez zatroskaną ciocię Olę. Aleksandra Brzozowska, moja przyjaciółka od zawsze, jak wielkie rzesze innych dorosłych Polaków, była zdania, że ich własna kariera zawodowa potoczyłaby się znacznie lepiej, gdyby nieodpowiedzialne hipisowskie pokolenie rodziców z lat siedemdziesiątych nie zmarnowało im pierwszych siedmiu lat życia, pozostawiając bez elementarnego dostępu do edukacji noworodkowej. Polskę ogarnęła determinacja, aby w kolejnej generacji nie dopuścić już do takiego kardynalnego błędu. Przemysł zabawek edukacyjnych, który od dawna marnował dzieciństwo małym Polakom w wieku szkolnym i przedszkolnym teraz, zamierzał wyrwać ogłupiające grzechotki i bezużyteczne pluszowe misie z rąk niemowlaków zastępując je ich ,,smart” wersjami. W wyścigu szczurów edukacja to podstawa. Im wcześniej, im więcej, tym lepiej. W zestawie dla Bublika oprócz propagującej hymn Europy pozytywki, były jeszcze czarno-biało-czerwone obrazki trenujące fokusowanie wzorku, ośmiornica śpiewająca gamy, piesek szczekający po angielsku, mata ucząca literek, cyferek i prostych działań matematycznych oraz dziwaczna tablica w duchu Montessori, do której przyczepione były różnego typu zamki i zasuwy. Najwyraźniej przez najbliższe pół roku Bublik powinien stać się znawcą muzyki klasycznej, poznać nuty, nauczyć się pisać, opanować równanie różniczkowe, doszlifować oksfordzki akcent oraz zdobyć umiejętności potrzebną małemu włamywaczowi. Spora dawka wiedzy jak na młodego człowieka, który był przecież skazany na karierę zawodowego piłkarza.- Rugby nie jest popularne ani w Rosji, ani w Polsce. Chcesz dziecku odebrać szansę dokonania wyboru najlepszej drużyny? Jeśli tak, to ta multikulturność nie przyniesie żadnego zysku – oburzył się ojciec. Poczułam się, jakbym próbowała odebrać Bublikowi kulturowe dziedzictwo przodków. – Mając trzy obywatelstwa będzie mógł wybrać tę drużynę, która ma największe szanse na wygranie Mundialu! lub przynajmniej Euro…, w końcu nie wyszłaś za mąż za Brazylijczyka… – tata chrząknął trochę zmieszany, ale teść i Misza ze zrozumieniem pokiwali głowami. – W Polskiej drużynie narodowej gra teraz dwóch Francuzów i dwóch Niemców. – Sportowi managerowie Bublika najwyraźniej mieli jego karierę już zaplanowaną i to w sposób absolutnie koniunkturalny. A ja zdałam sobie sprawę, że jeśli wybierzemy emigrację, to nasz syn nawet grając z orzełkiem na koszulce dla Polaków będzie Francuzem.
– To hormony – Mama obdarowała mnie kolejnym westchnięciem pełnym troski. Misza ucałował czubek mojej głowy, a potem pogłaskał Bublika po brzuszku, wybijając go z transu wywołanego przez psychodeliczne czerwone oczka szpaleru grzechotek-misiów zawieszonych w poprzek wózka. Niektóre ruskie zabawki wyprodukowane w Chińskiej Republice Ludowej były jak żywcem wyjęte z książek Wiktora Pielewina, w których nie do końca wiadomo, kto jest na większym haju bohaterowie, czy sam autor. Mój rosyjski mąż całował tak nas i głaskał odkąd urodził się Bublik. Zupełnie jakby upewniał się, że naprawdę jesteśmy.Od tygodnia nasze paryskie, wynajmowane od Wujaszka Wani, mieszkanie przeżywało rodzicielskie oblężenie. Iwan Anatolewicz Iwanow, emigracyjny przyjaciel mojego męża, przebywał aktualnie na korporacyjnej zsyłce na Uralu. Jego francuska firma wysłała go w okolice Jekaterynburga, aby doglądał ich ryzykownej inwestycji w fabrykę w miejscowości o malowniczej nazwie Suchoj Log, czyli Suchy Jar. Choć Wania uważał, że trafniejszą nazwą byłaby po prostu Suchaja Dyra (Sucha Dziura). Żaden z Francuzów nie był gotowy osobiście wyruszyć w okolice, w której człowieka przed dziką Azją chroniło tylko pasmo pagórków, a temperatura za często spadała do minus 35 stopni Celcjusza, więc firma wynajęła sobie Białorusina. Paryskie mieszkanie Wani stało przez większość czasu puste, a przy tym posiadało oszałamiającą jak na Paryż powierzchnię 56 metrów kwadratowych oraz kluczowy z punktu widzenia noworodka luksus w postaci wanny. Dlatego zgodnie z emigrancką zasadą solidarności do apartamentu Iwana w 13 dzielnicy Paryża wprowadziliśmy się my. Rodzice przyjechali nam pomóc przy dziecku. Wszystko wskazywało na to, że dwutygodniowa wizytacja zakończy się dla mnie rozstrojem nerwowym. Nie wiedziałam, co jest gorsze, apodyktyczność mojej matki, która zakazywała mi jedzenia wszystkiego co było choćby podejrzewane o wywoływanie kolek i wzdęć, oczywiście nie u mnie tylko u Bublika, czy trudności w odnalezieniu się w roli babci mamy Miszy. Teściowa była światowej sławy naukowcem, specjalistką od laserów i precyzyjnej obróbki metali, a przed wykonaniem najprostszej rzeczy przy dziecku zalewała mnie setką pytań. Jako osoba wykształcona i obyta była przekonana, że należy mieć na uwadze, iż w odległej polskiej kulturze mogą być jakieś zupełnie inne, nieznane obrzędy związane ze zmianą pieluchy u niemowlaka. To co w założeniu miało być przejawem tolerancji i wyczulenia wobec różnic kulturowych, w natłoku obowiązków przy noworodku miało wyraźne znamiona strajku włoskiego, który doprowadzał mnie do rozpaczy. Tatianę Wasilewnę Stroganov z rosyjskimi babuszkami łączyło tylko jedno. Przekonanie, że jej świętym obowiązkiem jako babci jest powtarzanie niczym mantry, że należy myć ręce. Bezustanne szorowanie rąk zaczynało przypominać skrzyżowanie mistycznego obrządku, który miał za zadanie zmycie tego co nieczyste przed dotknięciem się do bóstwa w pampersach, z rodzajem rosyjskiej narodowej nerwicy natręctw.
Telefon piknął dźwiękiem mikrofalówki.
,,I komu dzisiaj wieczorem będzie kibicował twój mąż? Naszym czy swoim? ;)” – SMS Aleksandry Brzozowskiej był czystą prowokacją. Odkąd wyszłam za mąż za ,,okupanta” moi przyjaciele nie pomijali żadnej okazji, aby podsunąć nam temat do małżeńskiej kłótni na poziomie narodowościowym. SMS przypomniał mi, że moją i tak nadwyrężoną psychikę kobiety w połogu czekało jeszcze przeżycie meczu piłki nożnej Polska-Rosja w towarzystwie zagorzałych kibiców obu drużyn naraz.
– Miszku, Brzoza się pyta komu będziesz kibicował Polsce czy Rosji? – powiedziałam w stronę męża, który zajęty był skrupulatnym wyklejaniem albumu z zawodnikami poszczególnych drużyn. Klaser z naklejkami został kupiony oczywiście dla Bublika. Wytłumaczenie, że tygodniowe dziecko marzy o takiej wyklejance przyjęłam bez zmrużenia oka i dodatkowych pytań, inaczej mogłabym przypadkiem odkryć jak bardzo małym chłopcem był nadal ojciec mojego syna.
– Napisz, że Germanii. – odpowiedział poważnie Misza gładząc pieszczotliwie sylwetkę Andreja Arszawina. – Jeśli Polaki grają z Ruskimi to najmądrzej jest kibicować Niemcom. Oni i tak zawsze wygrywają. Tak jak w 82 w Barcelonie, kiedy WASI odebrali NASZYM półfinał… I kto wszedł do finału? Niemcy!
Kiedy wychodzisz za mąż twoje dotychczasowe JA zmienia się w wszechdobylskie MY oraz odgradzające od wrogiego świata ONI. Chyba, że za męża bierzesz sobie cudzoziemca. Wtedy MY i ONI stają się mniej wyraźne, a w codziennych rozmowach zaczynają się pojawiać niepokojące NASI i WASI, które w jakiś magiczny sposób stają między WAMI. Pozornie jest wszystko normalnie, jak u innych. Na co dzień przy śniadaniu nie analizujesz przecież, do którego obozu należysz. Podczas sobotnich domowych porządków starasz się nie rozgrzebywać zadawnionych konfliktów. Przy niedzielnym obiedzie zgrabnie omijasz pułapki wielopokoleniowych urazów. Oficjalnie każdy wasz gość usłyszy przy kawie i deserze, że macie szerokie horyzonty, a w waszym domu panuje tolerancja i poszanowanie innych kultur. Leżąc w łóżku wmawiasz sobie, że wy przecież nie ulegacie stereotypom, a twój ukochany mąż, który chrapie obok, nie jest przecież takim jak ONI wszyscy. Nie jest jak ci INNI z jego kraju. Na co dzień różnice kulturowe masz poupychane w szafach, zamknięte w pudełkach z IKEA i zamiecione pod dywan. Ale wystarczy błahy mecz piłki nożnej, żeby własny mąż wcisnął cię nagle do wrogiego mu obozu. W mgnieniu oka okazuje się, że ukochany uważa cię za członka obcych, którzy stali po drugiej stronie barykady i walczyli z jego plemieniem. Zupełnie jakbyś nagle miała więcej wspólnego z jedenastoma facetami w biało-czerwonych koszulkach plus trener w dresie niż z ojcem swojego dziecka. Nauczeni doświadczeniem oboje z Miszą zdawaliśmy sobie sprawę, że weszliśmy właśnie na pole minowe. Od meczu w Barcelonie w 1982 roku, gdy za bramką Rosji widniał złowróżbny plakat ,,CCCP Польша – друзья навек” , a na trybunach powiewały sztandary ,,Solidarności’’ już tylko krok nas dzielił od rozmowy o stanie wojennym, ruskich czołgach przed moim blokiem w Warszawie i płynnym przejściu do zaborów. Zaledwie parę zdań pozostało od wybuchu miny pułapki zastawionej przez Brzozę.
– W Barcelonie to akurat wygrali Włosi! A nie Niemcy – zripostował mój tata z zimną krwią sapera. I wszystko wróciło do normy. Na chwilę. Dopóki nie zadzwonił dzwonek, który postawił Maszę na równe nogi.
– Rosyja w pieriot! Rosyja w pieriot! – Krzyknął wielki niedźwiedź rozpostarty na trójkolorowym proporcu, gdy tylko otworzyłam drzwi. Za flagą skrywali się dumni przedstawiciele ruskiej diaspory w Paryżu, a prywatnie przyjaciele Miszy. – Rosyja w pieriot… – cicho już powtórzył Sergiej, gdy pociągnęłam za flagę z rozwartą paszczą wściekłego misia i kolega mojego męża stanął ze mną twarzą w twarz.
– Dobry dzień! My do męża – stojący za Sergiejem Igor uśmiechał się jak zwykle wesoło i figlarnie. Był niski, krępy i bardzo ruchliwy, zupełnie jak Karlson z uwielbianej przez Rosjan kreskówki, którą Misza puszczał Bublikowi na długo przed tym, jak nasz syn się urodził. – Przyszliśmy pokibicować zbornej Rosji i pomścić na Polakach okupację Moskwy. – Nie żeby prowokacje były specjalnością tylko moich polskich przyjaciół.
– A można tak nie krzyczeć? Dziecko jeszcze nie przywykło do waszych imperialistycznych wrzasków. Nie chcę, żeby nabrał złych manier – powiedziałam wiedząc doskonale, że każdy Rosjanin po prostu uwielbia jak nazywa się go imperialistą. Lepiej być imperialistą, którego się boją w podbitych krajach niż nikim.
– Anno Zbigniewno Stroganova pozdrawlajem z dostawkoj nowego grazdanina!– wykrzyknął nie zwracając na moje prośby Wowa i wręczył mi pęczek lekko sfatygowanego kwiecia. Miałam nadzieję, że fantazja nie kazała im tego zielska nazrywać gdzieś na paryskich klombach.
– I to obywatela od razu trzech państw! Człowiek to jeden, a obywateli od razu trzech! – Sergiej ucałował mnie siarczyście po rosyjsku, a przy tym po parysku dwa razy zamiast trzech. – Ciekawe światowe statystyki liczą go trzy razy?
– Anna Wiśniewska-Straganov – poprawiłam Wowe. Pozostawienie sobie panieńskiego nazwiska było w moim przypadku deklaracją przywiązania do polskich korzeni i nie zamierzałam z tego manifestu rezygnować tylko dlatego, że ani Francuzi ani Rosjanie nie potrafili prawidłowo wymówić mojego dwuczłonowego nazwiska.
– A gdzie małysz? – zapytał Igor ciekawsko zaglądając do naszej sypialni, w której stało dziecięce łóżeczko. W pokoju była jednak tylko mama Miszy, która od paru godzin egzaminowała przez Skypa swoich studentów z teorii wytrzymałości materiałów.
– Jaki Małysz? To piłka nie skoki – powiedział do mnie po cichu mój tata. Machnęłam tylko ręką. Miałam nadzieję, że sam się w końcu domyśli, że ,,małysz” to po rosyjsku po prostu pieszczotliwe słowo, za którym kryje się małe dziecko, a nie ,,Orzeł z Wisły”.
– No wy dajocie! – Wowa wszedł do pokoju jako ostatni i zupełnie go zamurowało w drzwiach. Jego okrzyk spowodował, że czujna Masza najeżyła się groźnie.
Na kanapie rozłożył się w pozycji półleżącej Misza z opartym o jego klatę niemowlakiem. Mój mąż i syn wyglądali jak żywy oksymoron, kibole w wersji multikulti. Bublik był wystrojony w odprasowane przez moją mamę biało-czerwone śpioszki z orłem w koronie pośrodku brzuszka. Misza w szkarłatnie czerwoną koszulkę zbornej Rosji z bizantyjsko złotymi wypustkami oraz dwugłowym orłem mutantem na piersi. Dla kolorytu obaj byli owinięci żółto bordowym szalikiem Arsenał Tuła, ukochanej drużyny Miszy, która od lat bezskutecznie walczyła o wejście do jakiejkolwiek ligi rosyjskich rozgrywek. Im bardziej ta walka stawała się beznadziejną, tym bardziej mój mąż kochał odnoszący same porażki Arsenał. Rosyjskiego kibica ,,umem nie pajmiosz”…
– Kak zwać to rebionka? – zapytał Sergiej
– Mówimy na niego Bublik, dlatego że jest taki okrągły i apetyczny – poinformował Misza. Przydomek wymyślił oczywiście on. Drożdżowe obwarzanki, ich smak, aromat, słodycz były dla mojego męża tym czym dla Prousta była jego magdalenka. Wspomnienie ukraińskich bublików przenosiło Miszę w czasy jego dzieciństwa. Do krainy szczęśliwości, która rozciągała się gdzieś w okolicach Kamieńca Podolskiego. Od rozpadu ZSRR przez dwadzieścia lat mój mąż szukał tego utraconego smaku, w każdym spożywczym w Moskwie, w każdej piekarni w Warszawie, w każdym emigranckim ruskim sklepie w Paryżu. Nazwanie naszego syna Bublik było najczystszym przejawem miłości.
– Wszystko ok. Sprawdziłam. Na uczelni wszyscy pracują. Dwóch studentów musiałam zasypat – zrelacjonowała teściowa wchodząc do salonu. W Rosji profesorowie studentów zasypują zamiast oblewać. – A gdzie mój wnuk, przyszła nadzieja fizyki teoretycznej? – wykrzyknęła teściowa wyciągając ramiona w stronę Bublika. – A wy ruki pomyli?! – kibice zbornej pobiegli do łazienki by zdążyć przed pierwszym gwizdkiem.
Drużyny Rosji i Polski, najwyraźniej ze względu na napiętą sytuację w naszej rodzinie, postanowiły podarować Bublikowi na dobry start w dwóch kulturach dyplomatyczny wynik 1:1. To jednak nie uciszyło wrzasków, okrzyków radości i rozczarowania oraz emocjonalnych dysput po każdym golu, w przerwie i po końcowym gwizdku sędziego. Bo jak wiadomo mecz piłki nożnej trwa 90 minut, ale kłócić się o niego można latami. Krzyki i chaos zmusiły Maszę do opuszczenia salonu. Wychodząc rzuciła zdegustowane spojrzenie, tak jakby chciała powiedzieć : ,,Te wasze śmieszne ludzkie wojenki, nie dają normalnie pospać kotu.”
C.D.N.
Prace nad książką wciąż trwają. Nawet ten rozdział może się jeszcze zmienić. Czekam na wasze opinie 🙂
O poprzedniej książce możecie przeczytać tutaj #mojewielkieruskiewesele