Parę dni temu wybrałam się z Mężem Moim na pokaz slajdów ,,Jakuck zimowa stolica Syberii”. Zdjęcia prezentował autor, podróżnik, pisarz, a przy tym ornitolog i kulturoznawca Michał Książek. Na pokazie w warszawskiej ,,Lunie” tłum. Najwyraźniej ludzie tęsknią za prawdziwym śniegiem i mrozem.
Zdjęciom towarzyszyła błyskotliwa i dowcipna prelekcja autora. Wszystkim się podobało, długie oklaski po pokazie, a ja nakręcona jak śniegowa kula zakupiłam nawet książkę Michała Książka ,,Jakuck. Słownik miejsca” jak przeczytam, to napiszę recenzję.
Oczywiście ta część Federacji jest dla Męża Mojego równie egzotyczna jak dla mnie. Na slajdach był co prawda charakterystyczny pomnik Lenina, efekt produkcji seryjnej, który do dzisiaj można spotkać w większych i mniejszych miastach post ZSRR. Zdjęcia pokazały jednak twarz zimy, której nie sposób zobaczyć w części świata ,,do Uralu”. Było więc uwiecznione na fotografiach -45 st. C, zamarznięta rzeka Lena, która w czasie mrozu zamienia się w lodową autostradę, a nawet ,,śniegowice”, zastępujące dzieciom piaskownice. Ale pojawiło się jedno zdjęcie, które nasunęło mi myśl, że jest pewna cecha wspólna dla całej Federacji Rosyjskiej. Szczegół, który w pewien sposób każe myśleć, że cały kraj w jakimś stopniu należy do kręgu kultury podbiegunowej.
Zdjęcie prezentowało drewniany dom, wygięty w formę rogalika. Skraje chaty uniesione do góry, środek zaś zapadnięty. Ziemia w Jakucji to wieczna zmarzlina, przy budowie domów nie stosuje się więc fundamentów. Jednak gdy przychodzi zima, w domu grzeje się tak mocno, że w miejscu, w który stoi piec skutą lodem ziemię udaje się rozpuścić na głębokość paru metrów i dom się zapada w to rozgrzane błoto. Wydaje mi się, że jeśli wieczna zmarzlina panowałaby również w okolicach Moskwy, to bloki wielkich sypialni tej metropolii, pozapadałyby się do piątego piętra minimum.
Wybierając się zimą do Moskwy bać się należy nie mrozu, ale subtropikalnych upałów w moskiewskich mieszkaniach, urzędach, sklepach, muzeach, restauracjach… Podczas naszej tegorocznej wyprawy do Rosji grzanie ,,na maksa” zaczęło się jeszcze w pociągu, bo przecież jechaliśmy na wschód. Wszystko zgodnie z ludową prawdą; ,,od ciepła jeszcze nikt nie umarł, a od zimna już się zdarzało”. W przedziale zwykle robi się więc tak gorąco, że człowiek marzy by móc swoje rozgrzane ciało wrzucić w śnieg, który miga za oknem. Najzimniejsze przyjęcie moskiewskich ulic, jakie pamiętam, to marne -29 st. C, co w tym klimacie jest do przeżycia. Zapewniam wszystkich, że dużo trudniej nie zamarznąć przy – 5 st. C w Paryżu. Natomiast na buzujące rozgrzane do czerwoności rosyjskie kaloryfery nie przygotowuje żaden przewodnik. Wszyscy ostrzegają tylko przed zimnem. Mądry turysta jest więc dobrze wyposażony na atak mrozu. Puchowa kurtka, a może futro, termiczna bielizna, wełniane skarpety, czapka uszatka, rękawice z jednym palcem podbite misiem, gruby szalik… Jeśli tak opatulony poszukiwacz przygód, wpadnie na chwilę na małe zakupy do GUM-u narażony jest na szok termiczny, udar mózgu i ogólnie zagotowanie się organizmu.
Człowiek po takim doświadczeniu uczy się ubierać mądrze. Ciepło, ale tak, żeby można się było szybko pozbyć znacznej części zbędnej izolacji termicznej. Ja do mojej walizki, którą zabieram zimą na wschód, po paru latach doświadczeń, zawsze dorzucam letnią sukienkę z krótkim rękawkiem na rodzinne witanie Nowego Roku w mieszkaniu moich teściów. Przydaje się też parę t-shirtów, przewiewna spódniczka i kila krótkich spodenek dla Małego Człowieka oraz hawajski zestaw: bermudy i koszulka z palmami dla Męża Mojego. Pozostaje jednak jeszcze jeden problem…
Parę tygodni temu telewizja ,,Moskwa 24” pokazała krótki reportaż, który można zaliczyć do cyklu pod roboczym tytułem; ,,Nasza stolica oczami śmiesznych turystów”. Pokazano egzotycznych przybyszy z Nairobi. Byli to członkowie jakieś oficjalnej delegacji, rządowej czy naukowej, którzy na ulicach Moskwy stanowili zwartą grupę 12 osób ubranych w identyczne, puchowe czerwone kurtki. Były to najprawdopodobniej ich pierwsze i ostatnie w życiu ciepłe puchówki, kupione hurtem specjalnie na tę wyprawę do Moskwy. Członkowie delegacji biegali po śniegu i obrzucali się śnieżkami jak dzieci. Na pytanie co Was najbardziej zaskoczyło w Moskwie jednogłośnie orzekli, że najbardziej im się podoba śnieg, ale przeszkadza, że trzeba się bezustannie ubierać i rozbierać. ,,To bardzo męczące, że w hotelu jest gorąco i trzeba się rozbierać, a na dworze jest zimno i zanim wyjdziesz na ulicę, to trzeba się ciepło ubrać. U nas nikt nie potrzebuje się przebierać, jak wychodzi z domu.”
I tu kryje się problem, który bardzo doskwiera mi podczas naszych zimowych wypraw na wschód. Zgadzam się z turystami z Nairobi od tego ciągłego przebierania można całkiem opaść z sił. Powiecie przesada, w Polsce też musisz założyć buty, kurtkę, a czasami nawet szalik i czapkę. Jednak u nas amplituda temperatur nie jest, aż tak duża. W Moskwie na dworze może być -20 st. C a w mieszkaniu +30 st. C. Ubieranie żywego z natury trzylatka w sześć warstw ubrań i to w wersji sprint, żeby Mały Człowiek się nie zagrzał, doprowadza mnie zwykle do stanu przedzawałowego. Do tego do wyboru: Ty ubierasz się najpierw i w trakcie ubierania dziecka czujesz jak pot spływa ci po plecach lub najpierw opatulasz małolata i patrzysz jak się w oczach rozpuszcza, podczas gdy ty miotasz się zakładając kolejne warstwy na siebie. Jedyne rozwiązanie operacja grupowa. Mąż się ubiera, ty ubierasz dziecko, mąż i dziecko lądują na zimnej klatce, czekając w chłodzie aż ty się ubierzesz. Wyjście na dwór może trwać do 40 minut. Rodzinny wypad ,,po coś słodkiego” do sklepu za rogiem wydaje się fanaberią. Tym bardziej że tam przecież też GRZEJĄ…