Rosja wmieszała się w moje życie 15 lat temu, kiedy trafiłam do Paryża na studia podyplomowe. Program Copernic, którego byłam stypendystką, istnieje zresztą do dzisiaj. Wtedy był przeznaczony wyłącznie dla studentów ze wschodniej Europy, dziś podobno nabrał bardziej afrykańskiego kolorytu. W 2000 roku stanowiliśmy wesołą grupę Polaków, Węgrów, Rumunów, Czechów, Słowaków, Bułgarów i Rosjan. Mieszkaliśmy w jednym akademiku.
Dobrze pamiętam pokój, dziś bliskiego mojego przyjaciela rodem z Samary. Na ścianie na przeciw jego łóżka wisiała wielka mapa polityczna świata z zaznaczonymi, różnymi kolorami, państwami. Rosja była różowa i zajmowała oczywiście ogromną część mapy. I wtedy chyba po raz pierwszy usłyszałam to zdanie: ,,Zobacz, Ania, mój kraj jest taki wielki, a twój taki malutki”. Frazę, którą przez 15 kolejnych lat miałam usłyszeć od Rosjan jeszcze setki razy.
Do tej pory nie rozumiem tej fascynacji rozmiarem. Tak wiem, Rosja jest największym krajem świata, ale co z tego jeśli część terytorium jest skuta wieczną zmarzliną, po części biegają wyłącznie niedźwiedzie i można iść dniami, a nawet tygodniami i nie spotka się innego niezamarzniętego człowieka. W Rosji mieszka przecież 8 osób na kilometr kwadratowy. Dla porównania w Polsce 123, we Francji 116. Przy tej skali my siedzimy sobie po prostu na głowach. Osiem osób na kilometr! Z obliczeń jasno wynika, że Rosji nie udało się zdobyć i ucywilizować ,,dzikiego wschodu”.
Powiedzmy sobie szczerze, to co właśnie napisałam, to moja oficjalna linia obrony. Tak naprawdę wypracowana wyłącznie na podstawie Wikipedii, statystyk i tabelek. W Rosji nigdy nie było mi dane doświadczyć tej pustki, która wynika z rozmiaru kraju typu ,,imperium”. Może to dla tego, że moja stopa nie stanęła jeszcze po drugiej stronie Uralu, czyli tam, gdzie choćby umownie, pustka ma szanse się zacząć. Kiedy odwiedzam Moskwę mam wrażenie, że te osiem osób przypada nie na kilometr, a na metr powierzchni. Trudno się dziwić w stolicy Rosji z 8 robi się 4600 osób na kilometr kwadratowy. Choć Moskwie pod tym względem jeszcze daleko do Paryża – 21000 osób/km kw.! A ja się dziwie, że mi wychowanej wśród szerokich ulic Warszawy, czasami w stolicy Francji robi się klaustrofobicznie duszno… Ale nie o tym. Imperialny rozmiar jest tematem.
Pustkę, brak ludzi, niewypełnioną przestrzeń tak naprawdę zobaczyłam dopiero tutaj, w zachodnim ,,imperium”, w USA. W Stanach po raz pierwszy poczułam też ten ,,efekt skali”. Do tej pory mam wrażenie, że jestem niczym Guliwer w krainie wielkoludów. Tu wszystko jest wielkie.
Na początek spieszę wyjaśnić, nasza amerykańska przygoda nie dzieje się w Nowym Jorku, Chicago, Bostonie, New Orleanie czy innym bardziej lub mniej ,,europejskim” mieście. Ani w zblazowanej, wypełnionej po brzegi nerdami i przyszłymi gwiazdami Hollywood Kalifornii, ani w szalonym Las Vegas, w którym wszyscy są upchani przed automatami, czy ciasno zamieszkanej przez emerytów Florydzie. My wylądowaliśmy w Karolinie Północnej. Amerykańskiej kolebce, to tu powstała pierwsza angielska osada na wyspie Roanoke, tu lądowali pierwsi osadnicy, tu trochę później powstały wielkie plantacje bawełny i przede wszystkim tytoniu. Do tej części Stanów zwykle nie docierają turyści i europejskie wpływy. Tu jest prawdziwa Ameryka!…, w której zupełnie nie ma ludzi.
Nie ma ich na uliczkach przedmieść, bo uliczki mają zwykle wygląd dwupasmowej autostrady, przy której nie ma nawet skrawka chodnika, bo po co… Ludzi nie ma nawet w miastach. Wszystko wygląda trochę tak, jak po wybuchu bomby biologicznej. Nie ma żadnych zniszczeń, budynki stoją, wszystko zadbane, ale nie ma życia. W ścisłym centrum, w pobliżu barów, wieczorami można zobaczyć kręcących się paru studentów. W Paryżu większy tłok jest w knajpach o 4 nad ranem. Jeśli tylko wyjedzie się parę kilometrów dalej od centrum, to po pustych, szerokich ulicach snują się wielkie samochody, niczym przerażające samobieżne maszyny przyszłości. I to wszystko…
Jacyś ludzie jednak są, spotykam ich w centrach handlowy, mallach, ale tłoku nie widziałam jeszcze nigdy, nawet kolejek do kasy nie ma. Zresztą wielkie są nie tylko przestrzenie, odległości i samochody, wielkie jest wszystko. Parkingi i pojedyncze miejsca parkingowe, koszyki w sklepach, ubrania (ja tutaj przy wzroście 173 cm noszę rozmiar S!), porcje w restauracjach… Mleko, sok sprzedaje się w ,,kartonikach” minimum po pół galona, czyli 1,89 l! A dwulitrowe standardowe butelki z winem wzbudziły zachwyt Męża Mojego. Wszystko pakowane po minimum 10, 20 sztuk. Slogany krzyczą: 10 plus 10, a kolejne 10 za darmo. Tak jakby każdy miał za zadanie zapełnić spiżarnie na wypadek zbliżającego się indiańskiego oblężenia.
Ale wielcy są przede wszystkim ludzie. Nawet nie to, że, jak to mówi stereotyp, są grubi, są po prostu ogromni. Jeśli we Francji ja i Mąż Mój (naciągane prawie 180 cm) wystajemy rozmiarem odrobinę ponad średnią, to tu pętamy się między nogami z latynoską emigracji w pierwszym pokoleniu, która nie zdążyła jeszcze wyrosnąć na tutejszej wołowinie i kurczakach z grilla. Jakaś większa i potężniejsza wydaje się również przyroda. Dęby sięgające do 7 piętra naszego hotelu, motyle wielkości ptaków, ogromne orły latające nad autostradami w stadach niczym gołębie. A przy tym wszystkim każda miejscowość, która jest w odległości przynajmniej 300 km, jest po protu ,,rzut beretem” i koniecznie powinno się ją zwiedzić, jeśli już się jest w okolicy.
To się nazywa imperium rozmiar XXL!
(o powierzchni prawie dwa razy mniejszej niż Rosja)
***
Jeśli spodobał Ci się tekst, kliknij lajka, tak dla zachęty. Dobija mnie poczucie, że czyta mnie tylko rodzina i grupa wiernych przyjaciół.
Więcej zdjęć i ciekawostek z prawdziwego życia rodziny w drodze na FB Paris Moskwa 3:54
Oj nie tylko rodzina ! Ja czytam wszytsko z zapartym tchem, Rosja jest mi bliska mimo, że w Polsce utknęłam na razie na dobre 🙂 Stany- marzenie do spełnienia 🙂 Więc prosze pisac i pokazywac dalej 🙂
Dziękuję bardzo za ten komentarz! To nie tylko dowód czarno na białym, że ,,nie tylko rodzina”, ale również potwierdzenie, że mój wpis, Reniu, przeczytałaś do samego, samiuśkiego końca. Dzięki :). Kolejne wpisy w przygotowaniu.
,,Utknąć” w Polsce też nie tak źle :).
Pustki 😀 Ale ja bym się chyba czuła dobrze, nie lubię tłumów, a już na pewno nienawidzę moskiewskich weekendowych tłumów. Czytałam o tych produktach sprzedawanych w ogromnych paczkach, majonezie w baniakach, 5-litrowej coli, superpromocjach obeżryj się tak, że… nie dokończę, zastanawia mnie tylko po co. Gdybym ja miała zamieszkać w USA, to na pewno byłoby mi ciężko, bo lubię promocje, lubię dostawać coś za darmo i lubię też jeść… ale i dobrze wyglądać 😀 a w Moskwie przynajmniej wszystko jest drogie, więc łatwiej się powstrzymać :)) Słyszałam, że amerykańske słodycze są okropne, nie czujesz nic, tylko słodycz, i to taką słodycz, że aż mordę wykręca, prawda to? 😉 Pozdro!
Rzeczywiście we wszystkim jest dużo więcej cukru. Ulepkowe słodycze tak mi nie przeszkadzają, bo jakoś mogę bez nich żyć. Dużo trudniej zaakceptować mi strasznie słodkie jedzenie, które u nas wcale słodkie nie jest. Słodkie: pieczywo, pizza, hamburgery, wszelkie sosy, wędliny… koszmar. Nie da się jeść także amerykańskiej ,,chińszczyzny”, wszystko jakby karmelem polane. Napojów takich jak wszelkiego rodzaju ice-tea, czy lemoniady w ogóle nie da się wypić. Mam nadzieję, że to doświadczenie nie wpłynie na mój próg słodyczy i po powrocie nie będę dosładzać wszystkiego.
Jeśli ktoś lubi promocje, to tu jest oczywiście królestwo promocji. Powiedziałabym nawet, że nic nie można kupić bez promocji. Strasznie dużo czasu to pochłania wyliczanie, przeliczanie, kalkulowanie. Mąż Mój niby odporny na takie chwyty, a jednak za każdym razem po wizycie w supermarkecie sprawdza ,,ile zaoszczędziliśmy” dzięki temu, że mamy kartę stałego klienta. Na marketing nie ma mocnych 🙂